DWORZEC GŁÓWNY PKS LUBLIN. NA STYKU PŁYT TEKTONICZNYCH
[INTRO]
Nagrywam w kamienicy na ulicy Wolności – Słupsk – Pomorze dla projektu pn. ///Warstwy i wątki – Czytanie miasta///
«Jeśli wschód się tam zaczyna to tam się zaczyna» – mówimy z Pawłem Korbusem o Dworcu autobusowym PKS w Lublinie.
A może dla wielu tam zaczyna się zachód? W każdym razie pomyślałem, aby tutaj osadzić pewne historie. Przez długi czas nosiłem się z tym zastanawiając jak to zrobić, aby unieść wagę miejsca, które wybrałem do zrobienia kilku opowiadań, a miejsce, które zaczęło zacierać się w mojej pamięci. Przypomniałem sobie o motywie, o którym wspominał jednego razu Paweł. Kiedy po raz pierwszy przyjechaliśmy w okolice pewnego starożytnego miasta, Paweł mówił o przeszłości jego okolicy, gdzie przez wieki kształtowała się bogata kultura. Podjąłem się próby realizacji założenia – powiedzieć o miejscu odnosząc się jednocześnie do innego miejsca. Mowa była o zwyczajach społeczności żyjącej w okolicy położonej na styku ścierających się płyt tektonicznych, które emitują wysokie pole elektromagnetyczne, i to pole elektromagnetyczne daje ludziom po czapie.
Tak więc ten cząstkowy bardzo opis i opowiadanie, sposób na spojrzenie w krajobraz, przybrało formę zapisu w dwóch częściach: pierwsza z nich zapisana wierszem, druga część zapisana w formie transkrypcji z osobiście nagranej dźwiękowej autorelacji.
[CZĘŚĆ PIERWSZA]
1.
Jesteśmy na styku
ścierających się płyt tektonicznych
i jesteśmy na Dworcu autobusowym PKS
w Lublinie.
Stoimy na wzgórzu pustelni
z widokiem na rozległą panoramę.
W jednym punkcie zbiegu czekamy
na jednym z dworcowych stanowisk
ukazanych w perspektywie odwróconej.
Palcem kreślę koślawy słup
na zaparowanej, bocznej szybie.
Pośród ruin porozrzucane święte pisma
przemoczone długim, jednostajnym deszczem.
Moment kasowania biletu. Wydawania reszty.
Monety. I cisza. Kamienie
budowli stukają mechanicznie,
warczą jak zapłon i silnik,
przesuwane pod butami
jak zęby i wargi starca porozbijane
przez małoletnie dzieci
na przystanku autobusowym
między ulicą Cerkiewną i Lwowską
za dług niespłacony ich wujowi.
Pamiętam,
wyparłem się imienia Jego
zanim zapiał niebieski kogut,
a na wielkanocnym niebie księżyc
wisiał jak niemy odłamek.
Pod cerkwią trzaskają drzwi
busów kursujących kilometrami
po remontowanych dziurach.
Dziury jak w chlebie. Dziury jak
w pamięci. Dziury
w tachografie. Podwójne dziury
w skasowanych biletach.
Dziury w dachach podpalanych
targowisk.
Zarasta
przecięty pępek.
Wirują strzępki
gazet rozproszonych po bruku
jak gnijące, taniejące owoce. Octówki
tańczą w powietrzu pachnącym spaliną,
pieczonym mięsem,cebulą, poliestrem.
Nadpalone paragony fiskalne dymią.
Niedopałki. Nastroje.
Rządy, władze.
Kampanie, ogłoszenia.
Stroje ludu i ustroje.
Roje.
Wybuch i wyboje.
Głodny w barze je.
Do syta, do dna zjedzone
lub zostawione resztki.
Wyboiste kręgosłupy jak drogi
prowadzą na wioski.
Bizantyjski szlak.
Zaciąganie się dymem przypalanego tytoniu.
Przechodnie przeciskają się przez szpaler
kontrabandystów z reklamówkami
pełnymi podrobionych papierosów.
Grzebień Podzamcza.
Przeczesany każdy włos z głowy
przez cygankę wyrwany zostaje policzony.
Cegła na cegle przetasowana
jak talia kart. Ukryty banknot
przez szczelinę ściśniętych palców
nie przeciśnie się do Pana Boga.
W Wielki Post Wielkiego Piątku
pod metafizycznym wpływem próby
powrót do rodzinnego domu.
Wszystko dzieje się w tym samym miejscu,
w tym samym momencie. Wywrócone na wierzch.
Jednoczesne.
Z punktu widokowego można zobaczyć całą okolicę.
Z kilku wiosek zostało ich niewiele.
Na tle etnicznym jeden lud
pacyfikował drugi lud.
Pamiętam,
wyparłem się imienia Jego
ukrywając się przed Nim.
Uciekłem do busa pośpiech udając.
Między ciasnymi siedzeniami
w zażenowaniu zjadałem cebularza.
Regionalne dziedzictwo przeżuwane
w zębach uciekiniera. Trzeszczy
czarne złoto. Radio. Czarny mak.
Pola w oczach ślepca czarne migoczą.
Chmura czarnego dymu jak ślad
węglowy miliona opon. Czas
do końca odmierza
ściągany z nadgarstka
w latach dziewięćdziesiątych
przez młodocianych złodziei
elektroniczny zegarek.
Żal i tęsknota ssie jak silnik
drożejące paliwo z baku.
Kark uginałem pod niskim
dachem tego świata
skąd leje się na łeb
podróżnego w delirce. Cieszyłby się
jakby to wszystko pieprznęło, cieszyłby się.
Wjeżdżamy do miasta.
Kiedy współcześnie w kamienicy
przy Lubartowskiej płonie nieważny ogień,
a pod ciężkimi bagażami pocą się plecy podróżnych,
kobieta pod płotem
sprzedaje bez kodu kreskowego
krowie mleko i jajka.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Mówimy tym samym
o miejscu położonym na styku
ścierających się płyt tektonicznych,
przypuszczalnie pod wpływem których wiekami
tworzyła się kultura i ważne teologiczne pisma
i to miejsce emitując wysokie pole elektromagnetyczne
tym polem elektromagnetycznym daje ludziom po czapie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
2.
Mówiąc o panoramie
widzianej ze wzgórza pustelni:
«człowiek chodzi z tym i nigdy nie ma czasu na to»
– opowiedzieć coś językiem zasłyszanym
o godzinach spędzonych na oczekiwaniu
w stanie zawieszenia.
Jesteśmy w miejscu na styku
ścierających się płyt tektonicznych
i jesteśmy na Dworcu autobusowym PKS w Lublinie.
Na wylot przechodzą hale dworca
jak zmieszana z kurzem krew
przechodnie i podróżni.
Oczekują na właściwe autobusy
stojąc na właściwym stanowisku,
o właściwym czasie,
aby dostać się na drugą stronę
lub w drogę powrotną
do dobrze oswojonego życia.
Młodzież i starcy, miejscy i wiejscy, lokalni i obcy, swoi i cudzoziemcy, bogaci i biedni, żule, chamy, cyganki i kapłani, studenci i robotnicy, Polacy i Ukraińcy, ludzie i zwierzęta; poczęci, pominięci, wypoczęci i niedospani.
[CZĘŚĆ DRUGA]
[RELACJA]
«Moją uwagę zwróciło dwóch, o ile dobrze pamiętam, mężczyzn z pleckami. Wyglądali na robotników. Chodzili, kręcili się. Koniec w końcu przysiedli. Widziałem tam sobie trochę wypili, bardzo możliwe, bo tam nawet coś mieli ze sobą. Jakiś czas minął, no i poszli w kimę.
Kimają, kimają, ale w końcu przychodzi godzina zamknięcia dworca. Ja też się zdziwiłem. Nie myślałem, a tutaj grudzień, zima, na dworze chłód, a tu komunikat – wszyscy podróżni mają opuścić dworcową halę. Ale
ludzie się zbierają, plecaki, torby, bagaże.
Jeden ze śpiących mężczyzn budzi się, szturcha kolegę, ale ten nie wstaje. No to ten wychodzi na zewnątrz. Drzwi rozsuwają się. Przychodzi ochroniarz. Budzi. Ten mu coś odwarknął. Nie kontaktuje. Założył rękę na rękę. Do piersi głowę dalej przytulił i dalej w kimę. A ochroniarz budzi. No… zaczyna szarpać. I się szarpią. Kpią ludzie, plują w śnieg brudny na dworze. Para leci z ust. Wydech. Drzwi rozsuwają się. Ten tego wypycha na zewnątrz. I się obracają wokół osi. Ochroniarz chłopa łapie w pół, a tam rośnie koło wejścia taki niedorodny jałowcowy krzew , bierze gościa zaspanego i sadza go na tym krzewie jałowcowym a krzew ugina się. [cisza]
I to o czym była mowa na początku stało się na końcu tego, o czym tutaj mowa i ten krzew jałowcowy pod ciężarem pijanego robotnika nazwałem końcem, końcówką, kończyną wszechświata.»
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Mówimy tym samym
o miejscu położonym na styku
ścierających się płyt tektonicznych,
które emituje wysokie pole elektromagnetyczne, i to pole elektromagnetyczne daje ludziom po czapie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
«Bardzo było zimno i zabolał brzuch. Poszwędałem, pokręciłem się w okolicy. Sadził się mróz. Do autobusu został jeszcze kawałek czasu. Z ust wydobywała się para. Postanowiłem wejść do znajdującego się w przybudówce kebaba.
Zajrzałem przez szybę, klientów nie było, sobie myślę, zatrzymam się u niego.
Wszedłem, zapytałem czy mogę tutaj w cieple przeczekać. Może pan zostać ale musi pan coś zamówić. Cudzoziemiec prostym językiem do mnie mówi. Chętnie bym coś wziął, ale panie nie jestem w stanie nic zjeść, brzuch mnie boli. To ja tobie herbatę zrobię, taką z cytryną, zobaczysz, na ból brzucha cytryna bardzo dobra. O, jak najbardziej herbata z cytryną. Jak najbardziej. Do dziś pamiętam papierową teksturę kubka.
Rozglądam się po wnętrzu. Postawiłem plecak koło stolika. Ciasne pomieszczenie, wokoło cisza jakby świat leżał w gruzach. Zamknięte targowiska. W radiu grała muzyka – dzika dzika bomba! – a ściany zdobiły obrazki z Gizy: piramidy Cheopsa, Chefrena, Mykerinosa i Sfinks leżący nieopodal.
Egypt wróci! – regularnie powtarzał swojego czasu Wowa Topyi, kiedy przechodziliśmy się po Lwowie. Wspominał o Echnatonie, faraonie z XVII dynastii – z Echnatonem to tak, że wszyscy faraoni byli obrazem boga, a on powiedział, że bóg jest jego obrazem.
Możliwe, cudzoziemiec z kebabiarni robiący dla mnie herbatę z cytryną jest Egipcjaninem, pomyślałem. Słodzę czy nie słodzę? Gorzką czy nie gorzką? Wrzątek wrze. Na zewnątrz coraz mroźniej. Cudzoziemiec pyta w końcu – a ty Ukrainiec jesteś? Stąd jestem, a skąd takie przypuszczenie? A ma pan taką mowę inną, powoli tak mówi, przeciąga słowa. Uśmiecham się. A pan? Ja z Turcji przyjechałem. A ja myślałem, że Egipcjanin. Śmieje się. Pokazuje ręką obrazki na ścianach. No i jak się panie podoba tutaj? Nie chciał pan do innego miasta wyjechać? Może do jakiegoś większego miasta? Nie, on jeździł, oglądał, znajomych ma, tutaj najlepiej się czuje.
Cudzoziemiec ostrym tasakiem odkraja plasterek cytryny i wrzuca do zalanej wrzątkiem na ból brzucha herbaty. I to o czym była mowa wcześniej stało się w tym jednym momencie, w końcu tego wydarzenia. Cytryna do wrzątku wpadła tak jakby ten facet z dworca tyłkiem na krzewie tui rzucony przysiadł i ujawnił w niej koniec, końcówkę, kończynę wszechświata.
Wypiłem herbatę, chwilę przeczekałem. Pożegnałem się, podziękowałem i wyszedłem na ciemną noc oświetlonego światłem latarni dworca, z którego chciałem wam powiedzieć o pewnym miejscu, gdzie przez wieki kształtowała się bogata kultura, rozwijała się sztuka powstawały ważne teologiczne pisma, a to miejsce znajdowało się na styku ścierających się płyt tektonicznych, które emitowało wysokie pole elektromagnetyczne i to pole elektromagnetyczne dawało ludziom po czapie.»
Słupsk – Pomorze, 28.12.2021